Recenzja filmu

Amsterdam (2022)
David O. Russell
Christian Bale
Margot Robbie

Nonsensówka

Niekończący się korowód gwiazd (Bale, Robbie, Swift, Malek, Taylor Joy i wiele innych), dopracowane do perfekcji kostiumy i scenografia, chaotyczne nawarstwienie wątków oraz nielinearność
"Wiele z tego wydarzyło się naprawdę" – informuje napis otwierający najnowszy film Davida O. Russella, choć w gruncie rzeczy powinien brzmieć: "wiele z tego zostało zmyślone". Przedstawiając luźną genezę jednej z największych amerykańskich teorii spiskowych – to jest próbę obalenia prezydenta Roosevelta przez propagatorów faszystowskiej ideologii – autor "American Hustle" ponownie stawia na kryminalną intrygę, a historię XX wieku, podobnie jak Tarantino, zamienia w autorską fantazję. Hitleryzm zapuszczający korzenie za oceanem okazuje się tu obrazową metaforą rasizmu i podziałów klasowych, które nękają Amerykę. Problem w tym, że przesterowana scenariuszowo i formalnie całość jest jak duży sklep ze słodyczami, w którym dostaje się oczopląsu na sam widok kolorowego asortymentu. To fabularno-estetyczna nawałnica, którą jednocześnie trudno zapomnieć i jeszcze trudniej zapamiętać. 


Pierwsze pół godziny filmu to obietnica wartkiej i wciągającej historii kryminalnej. Jest 1933 rok, bliscy przyjaciele i dawni weterani wojenni – Harold (John David Washington) oraz Burt (Christian Bale) wpadają na trop domniemanego morderstwa wysoko odznaczonego Pułkownika Billa. Gdy mężczyzna po powrocie z Europy nieszczęśliwie kończy w drewnianej trumnie, Burt na prośbę swojego przyjaciela prawnika oraz córki zmarłego w trybie natychmiastowym dokonuje sekcji zwłok. Śmierć wojskowego okazuje się zaczątkiem większej intrygi, która prowadzi widzów i bohaterów przez labirynt wątków – dość powiedzieć, że to labirynt bez wyjścia. Russell chętnie stosuje retrospekcje; rolę wszystkowiedzącego narratora powierza Burtowi, który w najbardziej newralgicznych momentach bawi się chronologią. Cofamy się do czasów I wojny światowej, kiedy stacjonujący we Francji Burt i Harold po raz pierwszy spotykają się z zszywającą ich rany charyzmatyczną pielęgniarką Valerią (Margot Robbie). Im bardziej zanurzamy się w barwny świat trojga outsiderów, tym wyraźniej widzimy, że film Russella traktuje w gruncie rzeczy o przyjaźni. I to właśnie ona zyskuje w "Amsterdamie" magiczną moc sprawczą.

Co do kryminalnej zagadki z New Jersey ma tytułowe miasto kanałów? Harold, Burt i Valeria uciekają z frontu i odnajdują w holenderskim mieście bohemy upragniony azyl. Szczęśliwy czas beztroski spędzają na tworzeniu sztuki, tańczeniu swingu i nuceniu nonsensówek – przypadkowych melodii o bezsensownych słowach, które spontanicznie wpadają im do głowy. Bohaterowie zawiązują pakt przyjaźni i wzajemnej ochrony, chcąc na zawsze pozostać w nietuzinkowym amsterdamskim mieszkaniu Valerii. W jej bogatej kolekcji osobliwości znajdują się m.in. girlandy z rentgenowskich zdjęć, niedokończone protezy twarzy czy wygrzebane z frontu czajniki i filiżanki, które są dla bohaterki wyrazem szalonej siły wyobraźni. Szczęście w Amsterdamie okazuje się jednak naiwne i efemeryczne, a holenderska stolica zyskuje miano utraconej utopii. 

Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Russell, kreśląc sylwetki nieco zbzikowanego zwolennika medycyny eksperymentalnej oraz zafascynowanej wojennymi reliktami Valerii, wzorował się na postaci Annie Coleman Ladd – amerykańskiej rzeźbiarki i protetyczki żyjącej na przełomie XIX i XX wieku. Burta i i Valerię łączą z nią pasje do protetyki oraz sztuki, którą Annie wyrażała w swoich unikatowych rękodziełach. We współpracy z Czerwonym Krzyżem wyprodukowała setki masek dla weteranów I wojny światowej, którzy podobnie jak w filmie Russella powrócili do ojczyzny okaleczeni i straumatyzowani. Szklane gałki oczne, wypudrowane wycinki syntetycznej skóry czy doklejane fragmenty wąsów są tu czymś więcej niż tylko sfabrykowanymi namiastkami ludzkiego ciała. To symboliczne okruchy utraconej tożsamości, które Burt pomaga odzyskać swoim pacjentom. 


Niekończący się korowód gwiazd (Bale, Robbie, Swift, Malek, Taylor Joy i wiele innych), dopracowane do perfekcji kostiumy i scenografia, chaotyczne nawarstwienie wątków oraz nielinearność narracji sprawiają, że seans "Amsterdamu" prowadzi do totalnego przebodźcowania. Reżyser gubi rytm opowieści i grzęźnie pod ciężarem przerośniętej formy, jednocześnie tracąc z oczu głównych bohaterów oraz ich motywacje. Z kolei natłok utalentowanych i znanych nazwisk rodzi ekranową rywalizację, bo czasu i miejsca na aktorskie popisy jest po prostu za mało. Obronną ręką z filmowej przepychanki wychodzą Christian Bale oraz Margot Robbie, którzy wydobywają ze swoich postaci urokliwą niezdarność i niepoprawne marzycielstwo. Swoje pięć minut świetnie wykorzystuje również Taylor Swift w melodramatycznej roli Panny Voze oraz charyzmatyczny Robert De Niro, który z chirurgiczną precyzją odtwarza sylwetkę zbawcy amerykańskiego narodu – Smedleya Butlera.  

Gdyby Russell zawęził liczbę wątków i zdecydował się pogłębić tylko jeden z wielu (chociażby motyw osobliwego gabinetu Harolda i jego innowacyjnego podejścia do medycyny), film zyskałby rytm, a w konsekwencji – zaangażowanie widza. Scenariuszowe kocie łby i dramaturgiczna zadyszka w pogoni za rozwiązaniem zagadki najbardziej dają o sobie znać w finałowym akcie filmu. Być może w obawie o to, że widzowie nie poradzą sobie z samodzielnym ułożeniem układanki, Burt łopatologicznie tłumaczy z offu, co właśnie wydarzyło się na ekranie. Finisz nie przynosi jednak satysfakcji, podobnie jak cały seans "Amsterdamu". Wizualny seksapil i andersonowski perfekcjonizm to jednak za mało – z nieintrygującą intrygą nawet nonsensówka traci sens. 
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones